niedziela, 11 września 2011

W kraju rowerzystów: Utrecht

Byłem jakieś trzy tygodnie temu przez tydzień w Utrechcie i wreszcie znalazłem chwilę żeby coś o tym napisać.

Uniwersytet w Utrechcie zgodnie z najnowszym rankingiem szanghajskim jest najlepszą uczelnią w Holandii i w top 10 europejskich, ale wszyscy tam wiedzą, że mają tylko rok na cieszenie się tym, bo ich jedyny noblista odszedł na emeryturę w lipcu. Poza tym, mają History and Philosophy of Science różne od filozofii i z fizyką, matematyką i resztą fajnych rzeczy (i taką ilością miejsca przeznaczonego dla pracowników, które wpędza w kompleksy); wygodny kampus z owcami pasącymi się dookoła i przejściami na poziomie 1 piętra między budynkami, i automaty z kawą w których płacisz mniej, jeśli masz własny kubek. A, no i płacisz specjalną kartą - koniec z rozpaczliwym poszukiwaniem drobnych albo kogoś kto rozmieni banknot. Do tego ogród botaniczny zaraz przy wyjściu i akademik w którym każdy dostaje własny pokój, kropka. Nie widziałem tylko słynnych królików, które podobno są wszędzie. Widziałem za to ścieżki rowerowe które są wszędzie. Piesi w Utrechcie mają raczej słabo.

Sam kurs był naprawdę przyzwoity. "Gdzie mamy zajęcia, w 61 czy 65? Hmm, skoro prowadzę kwanty, to może w obu?".  W ogóle wygląda na to że ich szkoły letnie są całkiem awesome. Zabrakło może czegoś o fizyce cząstek, teoriach pola, projekcie Manhattan albo współczesnych biologicznych rzeczach - ale biorąc pod uwagę stosunkowo napięty program i mało czasu, nie ma na co narzekać.

Do tego centrum miasta ma jakby dwa poziomy: uliczki ze stolikami, budkami i rowerzystami, i znajdujące się parę metrów niżej bulwary nad kanałami, gdzie wszędzie są restauracje z ładnymi wnętrzami (i gdzie można, oprócz niedorzecznie wielkich naleśników, dostać doskonały jabłkowy cydr).
Utrecht jest pełen ładnej architektury i praktycznie na każdym kroku widziałem coś ciekawego, a do kawy / czekolady na ogół dostawałem pyszną, gęstą, ręcznie ubitą bitą śmietanę. I naturalnie z każdym można porozumieć się po angielsku - miła odmiana po Francji.

Chyba bardziej mi się podobało w Holandii niż w Norwegii. Jest fajniejsza architektura, lepsze jedzenie (nie narzekam na homary, kraby i krewetki, ale fajnie czasem zjeść coś dobrego co nie jest rybą), i wreszcie nie ma "ścian płaczu" - tj., pisuary w męskich toaletach są dobrze od siebie oddzielone. Jedyne czego żałuję to to, że o istnieniu czegoś takiego jak miodowy stroopwafel dowiedziałem się dopiero w dniu wyjazdu.

Chciałbym tam jeszcze wrócić, na dłużej.

W następnym odcinku: historyjki o XVII-wiecznych filozofach naturalnych, spermie pod mikroskopem, wodnych roślinach kwitnących raz do roku i płodach w słoikach (z muzeum uniwersyteckiego w Utrechcie i muzem w Lejdzie).

3 komentarze:

  1. Kiedy będą muzealne dziwactwa i foty zuluskich płodów?

    OdpowiedzUsuń
  2. "Gdzie mamy zajęcia, w 61 czy 65? Hmm, skoro prowadzę kwanty, to może w obu?"

    Dobre, dobre. :D

    OdpowiedzUsuń