Pokazywanie postów oznaczonych etykietą awangarda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą awangarda. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 21 listopada 2011

A propo Tuxedomoon

To niewiarygodne, ale last.fm przydało mi się do czegoś: w trakcie losowego googlania się po sieci...

(zamiast uczenia się lokalnych układów dynamicznych)

(i jeszcze dygresja: jeśli macie nadzieję że istnieją naprawdę dobre covery In a Manner of Speaking, to i owszem - na rynku jest przyzwoite Nouvelle Vague i, oprócz tego na tubie można znaleźć całkiem sporo innych [uporządkowane z grubsza według jakości]: studyjne wykonanie Tal & Reut z ładnymi i wyraźnymi melodiami w tle; całkiem fajną Amandę Palmer [wokal!]; fajną wersję a capella Nothing But Treble [może to jest wyraźniejsze wykonanie]; dość agresywną wersję zagrane jak co cięższe post-rocki ze stonerowymi tendencjami, szkoda tylko że nieznani mi Grecy zdecydowali się pozostać przy kobiecym głosie, bo gdyby poeksperymentowali i z tym, mogłoby być naprawdę super;
[i odtąd są wersje które niekoniecznie bym rekomendował...]
niejacy Blume, live, mi się podoba, chociaż elektroniczne plumkanie od około połowy mogli sobie darować; Liz Durrett która robi coś dziwnego z melodią, i mam mieszane uczucia, ale nie jest jednoznacznie zamierzone na kopię NV, co po paru coverach zaczyna się doceniać; pogodne wykonanie na żywo Giady Olivetti, granie od ok. 40 sekundy, ale dodane smaczki instrumentalne w tle, tak jak były fajne u Tal & Reut, tak tutaj mi nie pasują; gitarowy live zagłuszany rozmowami, który linkuję tylko dlatego, że przebrnąłem przez ponad 5 minut, więc jakby ktoś się zastanawiał, to warto tylko jeśli lubi się dość standardowe kobiece głosy; wersja instrumentalna która byłaby fajna, gdyby nie kiepsko zrealizowany taneczny bit, przez który w ogóle nie warto; amatorska, ale sympatyczna i z kastanietami kopia wersji Nouvelle Vague; mocno elektroniczna ale fajna wersja;
[i z najsłabszych:]
popularny Martin Gore [nie wiem co ludzie widzą w tym wykonaniu - moim zdaniem jest nijakie i w ogóle po co]; jedna około-japońska i niewyraźna aranżacja [nie warto]; średni live na fałszującą gitarę i męski wokal, ale niektórzy lubią takie coś)

(no i jakby ktoś miał ochotę na wersję polską, to jest Edyta Jungowska, która nie jest taka zła, ale to raczej dla kogoś w nastroju eksploratorskim, bo polskie słowa)

(ale bo tak naprawdę, to warto posłuchać wykonania Tuxedomoon z 1983, które brzmi inaczej niż wersja studyjna, a jednocześnie korzysta z tych cudownych wyraźnych uderzeń o struny, które ludzie gdzieś zagubili w procesie przerabiania - pewnie dlatego, że coverują Nouvelle Vague [gdzie wszystko się jakoś bardziej zlewa w jedno], a nie Tuxedomoon:



)

...no więc, właściwie, to chciałem tylko napisać, że przy tym losowym googlaniu znalazłem na last.fm link do tego oto cuda: Music for Vagabonds. 476 stron tekstów i zdjęć o Tuxedomoon, pisane przez 7 lat, i że ja chcę. Bardzo bardzo bardzo. No bo kto by nie chciał?

Co przypomina mi, że oprócz dwóch zaległych tekstów o koncertach, muszę wreszcie napisać o tym jak bardzo fajną pozycją jest Industrial Culture Handbook...

(ech, no dobra, wracam do sprzężenia topologicznego...)

piątek, 25 czerwca 2010

24 VI 2010; Kraków: Fabryka; KOT

KOT grał w ramach [wstaw reklamę] Art Boom Festival - jakoś taka moda ostatnio w Krakowie, żeby festiwale nazywać od sponsorów, mam nadzieję że to krótkotrwały trend. To ich pierwszy koncert w Krakowie w ogóle, o ile wiem. Tym fajniej że za darmo.

Nie byłem wcześniej w Fabryce. Nie zwiedzałem jakoś głębiej, ale zrobiła na mnie dobre wrażenie - dojazd mam nie-tak-fatalny (jak większość Krakowa :P), w środku raczej minimalistyczny wystrój wnętrz - beton + obowiązkowe fotele a'la Alchemia + wiszące na ścianach prace plastyczne artystów którzy jak dotąd się tam prezentowali. A, bo w ogóle historyjka jest taka, że klub podziała parę lat, a potem wszystko się wyburzy i wybuduje apartamenty. W efekcie, mają podobno dużą swobodę w robieniu krzywdy wnętrzom i tak dalej. Myślę sobie, że fajnie by było gdyby np. 8 edycja noise4cash się tam odbyła, miejsce całkiem by pasowało. Chętnie przejdę się tam jeszcze, jeśli coś bliższego moim okolicom muzycznym się trafi.

No ale KOT. Obsuwa z 40 minut, pograli chyba kolejne 40, nie patrzyłem na zegarek, za fajnie było. Całej tracklisty niestety nie pamiętam, zaczęło się od 'Mam naganne', na koniec były 'Łzy matki', po drodze 'Pchły', 'Na grobie', 'Szczękościsk'. Dwa ostatnie były powtórzone w ramach bisu, bo źle się nagrały - yup, koncert był rejestrowany, więc może będzie jakoś dostępny - oby!

Z bocznych schodów widok był niezły, ale z uwagi na dźwięk lepiej by było wybrać inne. Wizualnie - wiadomo: gestykulacja Bąkowskiego dobrze zgrana z dźwiękiem, lekko pretensjonalna. Dwójka z boku z magnetofonami przewieszonymi przez ramię, głośniki, beton. Dobrze to wszystko pasowało do muzyki.

Muzycznie - Bąkowski na żywo śpiewa/deklamuje bardziej agresywnie niż to słychać studyjnie. Momentami patrząc na niego miałem wrażenie że przy najbliższej okazji komuś da w twarz, charakterystyczne "no" kończące większość kawałków miało w sobie duże pokłady agresji - to takie "no", po którym już się nie rozmawia. Czasem dodatkowe wokale przez (nie rozróżniam niestety po nazwiskach) jednego z pozostałej dwójki. Magnetofony świetnie się sprawdzają na żywo, bardzo niskie, dronujące brzmienie. Cały koncert podgłośniono też dość mocno. Zbierając wszystko do kupy, wyszło dość sugestywnie, intensywnie, na pewno idę na KOTa przy kolejnej okazji, oby szybko.

W sumie - cud, miód i orzeszki. No dobra, bez orzeszków, kupione na wypadek koncertowej nudy w Eszewerii pestki dyni poczekają do Gorlic.

czwartek, 24 czerwca 2010

23 VI 2010; Kraków: Eszeweria; arteterapia : experience of losing control

Miało się zacząć o 20, zaczęło o 21, traktuję jako część uroku (bez ironii!) Eszewerii i takiego typu koncertów. Eszeweria, wiadomo: przybrudzone ściany, ciemno, krzesła każde z innego kompletu, losowe obiekty na ścianach, prywatne mieszkanie za barem, typowy stary Kazimierz. Dzisiaj już takich nie robią.

Po drodze były: mindfuck z kwantami (#pierdolężenieumiemapotemmampięć, ale mindfuck anyway, + chwila grozy na założeniu outcome indepence przy stochastycznym wyprowadzeniu nierówności Bella), słabe one-linery z okolic TBSP i konstatacja że od września nie jadłem syfskiej zapiekanki z okrąglaka. Nie zmęczyłem całej.

Experience of losing control było podzielone na dwie sale. Najpierw zagrali Michał Dymny i Tomek Chołoniewski. Perkusja + gitara, chyba jakieś minimalne wokale, nie widziałem za wiele bo uznaliśmy że dobrą strategią będzie okupowanie kanapy (w tej drugiej sali) na drugą część koncertu, co okazało się niezłym wyborem. W każdym razie, dość mocno improwizowane bawienie się instrumentami, luźne podobieństwa do bazyliona rzeczy, czasem tylko przeszkadzała mi brzmiąca po-Tzadikowo gitara, ale to ja. Trochę małpi gaj, bardzo fajne.

Potem Jeff Gburek i Rafał Iwański / X-NaVI:et, jak kto woli. X-NaVI:et już miałem zobaczyć przy jakiejś okazji parę miesięcy temu, ale coś losowego wypadło. Tło przy stoliku za nami trochę przeszkadzało - gość który czego się tknął zamieniał w suchar (Cum-bodża, Cum-erun, i tak dalej, no nigga plz) + dwie samice. Średnio mnie ciekawi czy przelizał się też z czwartą osobą przy stole, jakimś innym samcem, stawiam że tak. Na szczęście dość szybko przerzuciłem się na tryb w którym słowa stamtąd i od baru traktowałem jako dźwięki, nie jak mowę, więc było spoko, fajne dodatkowe efekty. Brakowało mi też jakiegoś jednego czy dwóch głośników za plecami, ale nie można mieć wszystkiego.

Zagrali bardzo dobry, zróżnicowany set. Jeff bawił się efektami, głównie pętle, "silnikowe" trzaski, zarysy melodii w tle, Iwański najpierw trochą talerzami, potem talerzami i czymś fajnym z dźwiękiem podobnym do fletu, potem czymś innym fajnym brzmiącym jak skrzyżowanie dźwięków z game boy'a ze stereotypową muzyką Dalekiego Wschodu, a potem też efektami. Bardzo satysfakcjonujące, chętnie przejdę się jeszcze na jego/ich jakiś koncert przy następnej okazji.

poniedziałek, 31 maja 2010

Ruch kulturowy industrial a The Residents?

Hej, zna ktoś jakieś teksty / wywiady / cokolwiek kogoś oczytanego i osłuchanego kto mógłby rzucić światło na relację między The Residents a ruchem kulturowym industrial? Nie tylko wczesnym The Residents, ale też późniejszym - np. czy przebicie się do szerszej popkulturowej świadomości miało miejsce w podobnym momencie, albo podobnych warunkach?

Zwyczajowo kiedy mowa o pionierach industrialu, czy w ogóle o szeroko rozumianym ruchu industrialnym, zwraca się uwagę na niezależność wydawniczą, anty-muzykę, multimedialność czy taktykę szoku. The Residents podpadają pod większość tych kryteriów, więc naturalnie pojawiają się dalsze pytania: czy są jakieś zależności (tj. wpływopologia) w jedną, drugą albo obie strony? jakieś tendencje muzyczne albo w występach live? interesujące korelacje jeśli chodzi o poruszaną tematykę?

Chętnie przygarnę cokolwiek, moje google-fu nie bardzo pomaga.

sobota, 8 maja 2010

5 V 2010; Kraków: Łaźnia Nowa; The Residents

Jakoś się złożyło że nie byłem wcześniej w Łaźni, co mogę powiedzieć - dojazd nie tak zły jak myślałem, przestrzennie fajnie, nagłośnienie dobre, w sumie OK. W kontekście innych miejsc w Krakowie, bardzo OK.

Grali we trzy osoby, wszystkiego jakieś półtorej godziny, z dużym i dobrym  bisem. Wszystko było jak trzeba: gestykulacja, maski i stroje, śmieszne głosy, dźwięki - od country przez industrial do kwaskowatych bitów, bogate i zróżnicowane, do tego historie o ludziach z lustra i cała reszta - pure awesomeness. Ola zresztą zrobiła dobrą listę najlepszych motywów.

The Residents mogą wyjść na scenę i robić cokolwiek im przyjdzie na myśl, a i tak będą świetni. Ej, zaraz zaraz, przecież robią tak od 40 lat.

Jeśli ktoś nie był, naprawdę powinien żałowac, zwłaszcza że trudno przewidzieć czy i kiedy znowu będą grali w Polsce.

Doskonały koncert.

poniedziałek, 3 maja 2010

Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra & Tra-La-La Band - [2008] - 13 Blues for Thirteen Moons

Słucham ostatnio dużo "13 Blues for Thirteen Moons". Nie lubię za bardzo Godspeed You Black Emperor! (notabene, reaktywowali się ostatnio, ciekawe co z tego wyjdzie), niejako poprzednika Silver Mt. Zion Orchestra (będę używał tej wersji, bo różnych odmian i dodanego tralala jest bazylion), ale "13 Blues..." leci u mnie często - może jest tak, że im nowsze tym lepsze? Nie wiem czemu to mi pasuje a GYBE nie - może po prostu jest tak, że GYBE też jest bardzo OK, tylko nie udało mi się tego zauważyć. Stawiałbym że to dlatego że "13 Blues..." jest bardziej zróżnicowane muzycznie niż, powiedzmy, "Lift Your Skinny Fists Like Antennas to Heaven". Anyway, jest tam dużo fajnych rzeczy: troche połamanych przejść, obowiązkowa zabawa motywami klasycznymi, niewesołe teksty o społeczeństwie, świecie i życiu w ogóle, charakterystyczne dla post-art-avantgarde-whateva-rocka przejścia i motywy, w tym kawałki które nie mogą się skończyć - innymi słowy, to co najlepsze w gatunku. Myślę że warto.

sobota, 6 marca 2010

The Residents w Polsce.

Byle do maja. Jakbym miał gwarancję że będą mieli różne sety, wybrałbym się też do Wrocławia. Dla The Residents warto.