czwartek, 10 czerwca 2010

9 VI 2010; Kraków: Manggha; mnisi z klasztoru Drepung, Karpaty Magiczne

Byłem wczoraj w Mandze (hm, jak to odmieniać?) na koncercie mnichów z klasztoru Drepung.

Było trochę dezinformacji od strony organizacji, czy są bilety czy nie, miało nie być, w końcu były dobrowolne (dobrowolne: albo dobrowolnie płacisz, albo dobrowolnie nie wchodzisz na koncert... chyba że chyłkiem drugim wejściem) cegiełki.

Najpierw Karpaty Magiczne + Jan Kubek, chwilę pobawili się instrumentami, potem doszły dwie nieznane mi osoby z gitarami i zagrali bardziej "rockowo". Fajny występ, słyszałem ich chyba piąty raz (może więcej, nie pamiętam już) i za każdym razem inaczej, tej inkarnacji nie znałem, sympatyczna.

Potem mnisi. Było ich pięciu i występ bardzo dobry - gardłowe, niskie tony, dla mnie (brak skilli językowych) słabo rozróżnialne słowa, zaśpiewali pięć czy sześć (tj. jeśli wierzyć zapowiedzi, bo przejścia między kolejnymi pieśniami były dośc płynne) tradycyjnych pieśni religijnych. Dość sugestywna muzyka, mogłem sobie wyobrazić otoczenie, śniegi, jaki, klasztory i tak dalej.

Potem Karpaty et consortes wróciły na scenę, z intencją zagrania czegoś razem z mnichami i z dodatkiem człowieka który nie wiem jak się nazywa, ale na II CoCArt Festival robił im elektronikę. Luźne, chyba dość improwizowane granie, najpierw bez mnichów - przyjmuję że to po to, żeby jakoś wiedzieli z czym będą śpiewać.

Wszystko było fajnie, dopóki ktoś (nie jestem pewien tożsamości ktosia, czy to nie był gość od Muzeum Azji i Pacyfiku? jeśli nie, przepraszam za sugestię) nie wylazł na scenę, nie zaczął się bawić w wodzireja imprezy w remizie i nie zaczął rzucać zielono-New Age'ową bełkotliwą propagandą i poezją beatników. Przeczytał dwa wiersze Ginsberga (drugi, "Moloch", na pewno Ginsberga, pierwszy, coś o Buddzie Szarym Niedźwiedziu chyba też), oba nijak nie pasującego ani do tego co grały Karpaty z resztą ludzi, ani generalnie do tego co było zagrane wcześniej. Jakaś jedna trzecia sali odpuściła sobie w tym momencie i wyszła, nastrój siadł całkowicie i już nie wrócił. "Molocha" jakoś jeszcze ratowała Anna Nacher, która zrobiła naprawdę świetny podkład wokalny (z grubsza, słowo "moloch" w różnych intonacjach) - btw, chciałbym kiedyś zobaczyć na żywo zestaw Anna Nacher + Job Karma. Myślę tu np. o samplach wokalnych w niektórych kawałkach ze "Strike" czy "Tschernobyl", gdyby były przez nią robione na żywo mogłoby to być coś niesamowitego. Szkoda trochę że nie znam tożsamości ktosia który skutecznie zepsuł mi (i nie tylko mi, sądząc po rozmowach z paroma spotkanymi znajomymi) przyjemność płynącą z koncertu, chciałbym wiedzieć jakich eventów unikać na przyszłość. Sytuacji nie poprawiło to, że przez nieuwagę nie zaopatrzyłem się w nic do chrupania na taką ewentualność, i mieliśmy tylko jedną paczkę sezamków. Tytuł współczesnego Midasa (współczesny Midas: ktoś, kto wszystko czego się dotknie zamienia w suchar) można chyba uznać za zajęty.

Potem cała reszta pograła chwilę, mnisi wreszcie się włączyli, a na sam koniec zagrali hymn do Mahakali, wykorzystując do tego bęben, talerze i coś jeszcze. Gdyby nie to nieszczęsne beatnikowe interludium, byłbym niesamowicie zadowolony z całości.

Co więcej? Jakaś kobieta przylazła z małym dzieciakiem, który oczywiście musiał zacząć się drzeć w trakcie koncertu. I oczywiście musiała z nim usiąść gdzieś w środku publiczności, chyba po to żeby bardziej przeszkadzać. Fajne za to było to, że chyba nikt nie robił zdjęć z flashem. Jak chodzi o dźwięk (nie byłem jeszcze nigdy w tym miejscu na koncercie), całkiem przyzwoicie (mimo obaw na samym początku, kiedy Marek Styczyński, brakowało mi tylko jakiegoś głośnika czy dwóch z samego tyłu sali, za plecami.

W sumie: słodko-gorzko z sucharami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz